Wyobraź sobie pijanego dupka, siwego i pomarszczonego, wycieńczonego latami życia i taniej whisky, policyjnego detektywa. Rano boi się otworzyć oczy, dręczą go napady piekielnego bólu, ledwo porusza nogami. Przestępcy, realni lub tylko potencjalni, plują mu w twarz, otwarcie się z niego kpią, dość często po prostu go biją, bo rozumieją, że taki gliniarz nie stanowi zagrożenia, w tym stanie nie może już nikogo aresztować.
W jakiś niewyobrażalny sposób udało mu się utrzymać pracę, więc w krótkich chwilach oświecenia detektyw próbuje zbadać jakąś starą sprawę. Chce też polepszyć relacje z niespodziewanie dorosłym dzieckiem, które z oczywistych względów nie daje mu ani grosza. Wydaje się, że zdarzyło się to już sto razy. Bogart i Clint Eastwood, De Niro i Pacino, Michael Fassbender, Bruce Willis, Mel Gibson, Rutger Hauer, Daniel Otoy i wielu innych uosabiali podobnych, słabo stąpających po nogach, ale pod pewnymi względami raczej twardych profesjonalistów na ekranie. Nawet Vincent Cassel dosłownie zagrał coś podobnego dwa miesiące temu.
Teraz wyobraź sobie, że ten zagubiony pijak to Nicole Kidman. Tutaj, oczywiście, od razu chcę pogratulować feministkom kolejnego podboju, a Kidmanowi jego czternastej nominacji do Złotego Globu. Dzięki tym pięknym kobietom możliwość picia z przerażenia, brudu i samotności przestała należeć wyłącznie do mężczyzn.
Hollywoodzka diva Nicole Kidman zaczęła grać jako dziecko, ale role księżniczek i małych syrenek dostawała rzadko. Być może dlatego, że w 1988 roku, na samym początku swojej kariery, zagrała w miniserialu „Bangkok Hilton” australijską turystkę, która została niesłusznie skazana na śmierć za przemyt narkotyków do Tajlandii. Następnie spędziła długie godziny w najciemniejszym azjatyckim więzieniu, czekając na egzekucję. Serial stał się tak popularny, że został pokazany nawet w ZSRR. Od tego czasu rola ofiary różnych ciężkich okoliczności stała się częścią scenicznego wizerunku Kidman. W kolejnych latach była torturowana przez mężów, kochanków, kolegów i po prostu przypadkowych znajomych, wzięta jako zakładniczka przez terrorystów i kosmitów, głodowała i umierała na straszne choroby. Cierpiała i cierpiała wielokrotnie, pracowała pod okiem najlepszych reżyserów na świecie i otrzymywała za to wszelkiego rodzaju nagrody.
Ale do roli detektywa LAPD Erin Bell musiała nie tylko zachorować i zestarzeć się – zrobiła to już więcej niż raz, na przykład w filmie Godziny. Następnie, w 2002 roku, za rolę Virginii Woolf otrzymała Oscara. W „Czasie zemsty” wizażyści Kidman mieli podobne zadanie, ale ona sama musiała wyjść z obrazu upokorzonej i znieważonej ofiary. Detektyw Erin Bell jest bardziej łowczynią.
W połowie lat dziewięćdziesiątych ona i jej partner (Sebastian Stan – Zimowy Żołnierz z Marvel Cinematic Universe) pracowali pod przykrywką w gangu rabusiów bankowych. Partnerzy mieli zagrać zakochaną parę i, jak to często w filmach bywa, praca przerodziła się w prawdziwe uczucie. Ale wszystko poszło nie tak. Napad się nie powiódł, wspólnik zginął, bandyci uciekli. W „Wściekłych psach” Tarantino, z którym cała sytuacja jest nieświadomie kojarzona, zemsta spotyka pechowych rabusiów tego samego dnia, kilka godzin później.
Ale reżyser Karin Kusama to nie Quentin Tarantino. Jej filmy są znacznie mniej dynamiczne, z wyjątkiem „Aeon Flux” (chociaż „Aeon Flux” lepiej nie pamiętać). Tak więc „Czas odwetu” dla policji i złodziei nadchodzi 17 lat po napadzie.
Przez cały ten czas detektyw Bell próbował zalać poczucie winy i straty, bezsilną wściekłość, niepokój i rozpacz różnymi alkoholami i narkotykami. Za ukazanie skutków oddziaływania tego wszystkiego na organizm człowieka na szczególny szacunek zasługują wizażyści i sama Nicole Kidman. Jest to szczególnie szokujące w przeciwieństwie do retrospekcji, wspomnień Erin o szczegółach przygotowań do napadu siedemnaście lat temu, kiedy sama była kwitnącą rudowłosą czarodziejką.
W tym sensie film Karyn Kusama podąża za True Detective bardziej niż cokolwiek Tarantino. Tak, Kidman gra zarówno matkę, jak i mścicielkę, ale w niczym nie przypomina eleganckiej i energicznej Beatrix Kiddo. A nastrój obrazu wcale nie przypomina postmodernistycznego chichotu, który towarzyszy wszystkim filmom Tarantino.
To najtrudniejsza i najmroczniejsza opowieść o autodestrukcji – po angielsku film nazywa się Destroyer. Ciężki, lepki, powolny, jak koszmar. Bohaterka Nicole Kidman kuśtyka ulicami Los Angeles. Znane z milionów filmów, zazwyczaj skąpane w jasnym słońcu, tutaj są szare, deszczowe, chore na kaca. Detektyw Bell próbuje odnaleźć jednego z byłych wspólników (Toby Kebbell, Tatiana Maslany, Bradley Whitford) – czas ich też nie oszczędził, ktoś umarł, ktoś inny umiera, a ktoś został księdzem. Albo porozmawiaj z byłym mężem (Scoot McNairy) i szykowną córką, która związała się z lokalnymi punkami.
A wszystko to jest zniszczone z jej winy, której nie można odkupić. Zmarłych nie można wskrzeszać, chorych nie można uleczyć, niczego nie można naprawić, niczego nie można zwrócić, niczego nie można zadośćuczynić. Nie pamiętam nawet niczego dobrego. Ale nadal będzie próbowała grzebać w tej własnej sieci, z góry skazana na całkowitą porażkę. Jest mało prawdopodobne, aby tę historię można było nazwać osobistą dla hollywoodzkiej studentki Nicole Kidman, która po prostu udowodniła, że może zagrać każdego. Ale dla Karin Kusamy, której twórcza ścieżka składa się prawie wyłącznie z porażek, detektyw Erin Bell z pewnością nie jest kolejną postacią.